"I Kozackie Wertepy 2002"
Czytałeś kiedyś Trylogię Sienkiewicza? Oglądałeś ekranizację wszystkich części? Wyobraź więc sobie
dzikie pola, przepastne jezwiry i prełuki, strome urwiska, gorgany wielkości samochodu, płaje i czapasze,
sukrowyszcza, staje i grażdy, ciurkała, świerkowe dżemora spowite mraką .... To wszystko można było
poznać i zobaczyć biorąc udział w niesamowitej wyprawie w Bieszczady Wschodnie i Gorgany.
PEŁNA GALERIA
GALERIA Z REKONESANSU
FOTO z Kozackich - Marek Wójcik
Warto wspomnieć, że "Kozackie Wertepy" zorganizował, we współpracy z ukraińskim Galicyjskim Klubem Samochodowym,
Michał Synowiec "Zetor" - instruktor ZHR, należący do Wertepklubu Warszawa.
Zadaniem Penetratora było zweryfikowanie w terenie trasy wyznaczonej w Warszawie "palcem na mapie" (wiązało się to z
niezapomnianą przygodą o której pisze poniżej Przemek Maciążek) oraz zorganizowanie transportu sprzętu w trakcie
imprezy - wykorzystaliśmy do tego klubową ciężarówkę.
Poniżej prezentujemy relację z rajdu pióra Tomka Konika, redaktora naczelnego miesięcznika "OFF-ROAD PL" oraz
reportaż Przemka Maciążka, dotyczący strony organizacyjnej imprezy. Relacja ukazała się w 9 (31) 2002 numerze
magazynu.
WOLNOŚĆ
Długo zastanawiałem się nad tytułem tego tekstu, zanim wybrałem - "Wolność". Bo każdy z nas chciałby wolność wybrać
właśnie. Choćby miała trwać tylko tydzień.
Do Przemyśla, gdzie miał miejsce punkt zborny i nieoficjalne rozpoczęcie rajdu, zjeżdżamy się gwiaździście. Z
Warszawy, Krakowa, Poznania, Górnego Śląska, Puław, Jeleniej Góry ściągają samochody uczestników. Żółty Defender Rafała
Budwaila rozpoczął trasę w dalekim Budapeszcie, a biały Lightweight Jurka Gabrielczyka sam nie wiem skąd, ale z daleka
przyjechał. Land Rovery, GAZ-y, UAZ-y, Mitsubishi, Nissany, Suzuki, po jednej sztuce: Wrangler, Niwa i G [Mercedes G -
wszystkie przypisy Penetrator].
W sumie ponad dwadzieścia aut - od ślicznych, nowiutkich cacek, po wyobijane na niejednej imprezie sprzęty. Obok
standardowej Niwy - Wrangler i G na 33-calowych kółkach. Znamienicie wygląda też postawiony na "afganach" [mosty
o zwiększonym prześwicie] i potężnych Silverstonach MT-117 [typ opon] GAZ Zetora. Jak zwykle serce się raduje na
widok takiej terenowej wieży Babel.
Przemyśl - Lwów
Chwilę trwają formalności i zaraz potem ruszamy w kierunku przejścia granicznego w Medyce. Z pogardą pozostawiamy
w tyle ceny polskich paliw i meldujemy się na przejściu. Tu dołącza do nas ciężarówka Przemka Maciążka, z GAZ-em na
skrzyni. Dzięki uprzejmości i pomocy Konsula Generalnego RP we Lwowie, Pana Krzysztofa Sawickiego, odprawa odbywa się
w trybie ekspresowym - rzecz jasna mając na względzie specyfikę granicy polsko - ukraińskiej [Pan Krzysztof Sawicki
udzielił nam również nieocenionej pomocy w 2000 roku, podczas organizacji i realizacji Ekspedycji
"Dzwony dla Władywostoku"].
Formujemy kolumnę i w asyście ukraińskiej milicji pięćdziesiątką "pędzimy" w kierunku Lwowa, mijając zjeżdżające na
pobocze samochody. Jakoś niezręcznie czuję się w tym uprzywilejowanym konwoju. Cóż - co kraj, to obyczaj. Już we
Lwowie "zaliczamy" Gorodecką - najbardziej dziurawą ulicę świata. Jak tutejsi kierowcy pokonują ją osobówkami -
tego nie wiem. Niestety nie ma czasu na zwiedzanie miasta i po krótkim postoju w samym centrum, spod pomnika Adama
Mickiewicza startujemy oficjalnie do Kozackich Wertepów. Sam start jak do Dakaru - jest prawdziwa rampa i
nagłośnienie. Ku uciesze gawiedzi - jest niedziela - deski podestu nie wytrzymują nacisku ciężkich aut i w ten to
nieoczekiwany sposób dwie załogi zaliczają pierwsze trudności w samym centrum miasta.
Przedsmak
Znów formowanie kolumny. Potem wyjazd z centrum, wymiana pieniędzy, tankowanie. Na Ukrainie życie może być piękne,
jednak pod warunkiem, że zarabiasz w Polsce, a nie na miejscu. Litr oleju napędowego i etyliny 76 kosztuje około
1,45 hrywny, czyli coś koło 1,10 złotego, zaś lepsze paliwa niewiele drożej. Wizyta w sklepie też nie stanowi
przykrości. Można kupić praktycznie wszystkie podstawowe artykuły spożywcze, w tym piwo (doskonałe) [beznadziejne]
w takiej samej cenie jak paliwo. O mocniejszych trunkach też wspomnę, bo wybór ogromny, a ceny od niespełna 10
hrywien. Oczywiście nas kierowców pieprzówka, kminkówka czy zwykła czysta zupełnie nie interesowały.
Z miasta wyjeżdżamy rzecz jasna w eskorcie milicji, kierując się na Nowy Sambor. Kilkanaście kilometrów za Lwowem
"chłopaki" wracają, a demokratyczna decyzja grupy brzmi: każdy jedzie dalej, jak chce. Mamy notatki nawigacyjne i
pozostałe do pokonania tego dnia 200 km. Pierwsze 120 km przez Striłki, Smilną, Rybnik robimy ekspresowo, by
następnie zanurzyć się w szutrowe szlaki. Lasy, doliny i przełęcze; co jakiś czas wioski. Piloci i podwozia aut
przechodzą pierwszy sprawdzian. Po drodze jakieś błoto na przełęczy i szukanie brodu. UAZ "Złego Psa" (Darka Króla)
zgodnie z notatkami nawigacyjnymi wjeżdża ufnie w wodę, by po chwili skryć się w niej na słuszną głębokość. Cóż,
rzeki mają to do siebie, że poziom wody zmienia się czasem. Płytszy bród znajduje się kilometr dalej. Już po zmroku
większą grupą kluczymy szutrowymi dróżkami, szukając bazy. Na szczęście zjawia się Zetor i prowadzi kolumnę do
Truchanowa. Z zapowiadanego na wieczór prosiaka nici.
"Następny do raju"
Poniedziałek. Ranek wita nas śliczną pogodą. Po śniadaniu Zetor ogłasza plan dnia. Dzielimy się na grupy i zjeżdżamy
do Skolego. Zakupy i tankowanie. Ten dzień mamy potraktować rozgrzewkowo. Jedna grupa robi szutrowy "up-hill" na
pobliskie wgórze, które wieńczy stacja przekaźnikowa. Na ostrych i stromych zakrętach Lightweight Jurka Gabrieleczyka
kładzie się bokiem; w samochodzie od Przemyśla działają trzy półosie i Jerzy klnie na czym świat stoi, czyli na swój
serwis. Następnie próbują zdobyć niejaką Magurkę, ale mylą drogę, kierując się w stronę połoniny Paraszka.
W tym samym czasie "moja" grupa, również rozgrzewa się na leśnych stokówkach, obierając kurs na wspomnianą Magurkę.
Jakoś tak się składa, że jadę pierwszy. Twarda droga gruntowa poprzecinana jest wielkimi kałużami. Co jakiś czas
wąskie mostki i sporo zakrętów. Gdy wydaje się, że całkiem sprawnie poruszamy się w górę, moje ucho wyławia dziwne
basowe harmoniczne. Rzut oka w lusterko wsteczne i sprawa staje się jasna. Tuż za mną pędzi potężny terenowy ZiŁ !
Okazuje się, że droga jest wykorzystywana intensywnie do zwózki drewna. Chwila paniki, bo przecież zza najbliższego
zakrętu może pojawić się wyładowana po szczyty kłonic fura z drzewem ! Jak w książce Hłaski !
Po tej dawce adrenaliny osiągamy jednak bezpieczne miejsce. Podziwiamy gąsienicowy sprzęt rozrzucony po polanie.
Okazuje się, że źle wybrałem drogę i nie pozostaje nam nic innego, jak pobawić się na okolicznych dróżkach.
Próbujemy więc atakować okoliczne odnogi, jednak wszystkie prowadzą do nikąd. Zabawa jest jednak przednia, o czym
świadczy pogięty drążek kierowniczy w Defenderze Rafała; swoje "trzydziestki trójki" [opony] testują na pieńkach
Michał Dębski (Mercedes G) i Mariusz Świerczyński (Jeep Wrangler). Również brać "gazowo-uazowa" robi , co może;
duże słowa uznania należą się Suzukom i Niwie. Generalnie jest fajnie i o to chodzi.
Po szybkich naprawach zjeżdżamy na dół i ekspresowo "robimy przekaźnik". Późnym popołudniem rozpoczyna się zabawa
wokół bazy. Nasi ukraińscy znajomi z Automobilklubu Galicyjskiego (GAC) wytyczają przyjemny "oes" [odcinek specjalny]
ochrzczony mianem trialu. Wszyscy napinają się niemożebnie aż do samej nocy, co skutkuje... Wiadomo, czym skutkuje.
A w samej bazie zapisy na pierogi, ognisko i pełen luz.
Paraszka
Rankiem w środę znowu pierogi, którym należy się wreszcie kilka słów. Bo musicie wiedzieć, że lepszych pierogów niż
wykonane na zamówienie wiejskie pierogi ukraińskie nie znajdziecie nigdzie. Ruskie, z serem, z jagodami - do tego
omasta i to nie z jakiejś tam - za przeproszeniem - margaryny, ale ze smalcuszka ze skwarkami i cebulką. A dla
odważniejszych gęsta jak ser tłuściutka żółta śmietana. Już choćby dla pierogów warto było tu przyjechać !
Ale pierogi to jedynie wstęp do dzisiejszych atrakcji. Szykuje się wyjazd na połoninę o wdzięcznej nazwie Paraszka.
Droga jest długa, stroma, przeplatana polami błota, a koleiny - im wyżej - coraz głębsze. Tak naprawdę, to były
poważnie głębokie, skoro zmieściły Wranglera, którego Mariusz zgrabnie wyłożył na boku. W górnej partii lasu
nieuczęszczana droga pokryta jest zwalonymi drzewami. W ruch idzie Husquarna, którą zapobiegliwie zabrałem z Krakowa.
Piłą piła, ale znowu daję ciała i lądujemy na pięknej wprawdzie, ale nie tej co trzeba połoninie. Możemy natomiast
oglądać centralne ataki grupy "odszczepieńców" - Niwy Antona Mędrycha i Czapajewa Piotra Ilskiego - na pobliski,
połonny grzbiet. Daję słowo - obrazek bardziej surrealistyczny niż fotomontaż reklamy Thule !
Wracamy, szukając właściwej drogi. Znów zwalone pnie drzew i droga ginąca w reglowych zaroślach, z których wycofuje
się nawet Darek Król i jego UAZ vel "Zły Pies". W końcu diretissimą wpychamy się na grzbiet Paraszki (1228 m n.p.m.).
Widok jak z albumu (...).
Trzygodzinny popas i wracamy, zabierając spotkanych na szczycie turystów z Lublina. Po drodze Seria - sanitarka
[Land Rover Serii III] (kto widział ten wie) wywraca się majestatycznie. Ale wszyscy podziwiają Stefana Karnickiego,
który swój monstrualny "kiosk", wyposażony w dychawiczny, trzydziestoletni dieselek i łyse niczym ciemię Buddy
Micheliny, wyprowadził wcześniej pod sam szczyt Paraszki. Na dole Zetor proponuje odwiedziny pobliskiego wodospadu,
a ci, którym wciąż mało, mogą poszaleć na trialu w okolicach bazy.
W Gorgany!
Dzień czwarty - turystyczno-transportowy. Na początek "off-roadowa" wspinaczka pod Skały Dowbosza (Dowbosz to taki
ukraiński Janosik) stanowiących jeden z ciekawszych elementów grupy Skolskich Skał. W czasach przedchrześcijańskich
uroczysko, potem miejsce kontemplacji prawosławnych mnichów. Wykute w piaskowcu schody, pochylnie i jamy robią
wrażenie nawet dziś.
Nieco dalej posilamy się szaszłykami w drewnianej gospodzie i w podgrupach przez Cisów, Cerkowną, Roztoczki,
Krupielnik, Nowoszcin, Ilemnię, Ługi, Lipownicę i Jasień ruszamy w kierunku Gorganów. Znowu kiepskie asfalty i
niekończące się szutry. Wiejskie bary i rozpadające się "beemki" miejscowej, złotej młodzieży. Tuż przed Osmołodą
poszukiwania brodu i chwila "watersportu". Przed zmrokiem wjeżdżamy w dolinę i lądujemy w miejscowym leśnictwie.
Miejscowi lokują nas w ciasnym, ogrodzonym płotem i siatką "kojcu" - wszelkie przejawy niezadowolenia nikną,
gdy dowiadujemy się o licznych w tych stronach watahach bezczelnych wilków. Miejsce jest urocze - obok leśniczówki
rwąca, górska rzeka i wiszący nad nią kilkudziesięciometrowej długości, linowy most. Przemka Maciążka znów trapi
pech - tym razem buntuje się dźwigająca GAZ-a ciężarówka.
Nazajutrz Zetor decyduje się na przeprowadzenie nas kilkunastokilometrową doliną Łomnicy wzdłuż gazociągu i
starych torów kolejki leśnej oraz zdobycie Przełęczy Legionów. Droga jest mniamuśna - sporo błota, koleiny, brody,
kluczenie wśród drzew. Ale gdy się kończy, skazani jesteśmy na kamieniste koryto rzeki. Gorzej przygotowane załogi
zawracają i pod wodzą Przemka próbują osiągnąć przełęcz od strony Rafajłowej - niestety bezskutecznie.
Wokół góry przypominające Tatry Zachodnie. Przewyższenia są poważne i sięgają ponad 1000 m (np. Sywula ma 1836
m n.p.m.). Kolumna posuwa się bardzo wolno, a zgrzyt kamieni o podwozie przypomina o koniecznej czujności. Niestety,
awarie - Niwa Antona urywa drążek mostu, a G Tomasza Gdawca traci przedni napęd - oraz coraz większe trudności
wyzwalają w Zetorze matczyną troskę i rozpoczynamy odwrót. Aton ze swoja żeńską załogą czeka na naprawiony drążek,
kiedy zaczyna się zlewa. Dla pewności przywiązują auto do drzewa; na szczęście poziom wody nie podniósł się na tyle
poważnie, by zagrozić autu. Zjeżdżają do bazy późnym wieczorem. Wtedy też pojawiają się: Terrano Sławka Zielińskiego
i Disco Marka Wylona. Na przełęcz nie wjechali, ale... Ach ta słowiańska gościnność !
Powroty
Piątek każe pożegnać się z Gorganami. Wracamy do Lwowa gdzie czeka nas jeszcze Trial o Puchar Konsula i zwiedzanie
miasta. Droga raczej nudna, tym bardziej, że ze zwiedzania zamków w Starym Siole, Świrżu i Haliczy - nici. Mamy
jednak sposobność podglądnięcia sztuki budowania drewnianych cerkiewnych kopuł. Lądujemy w Winnikach - lwowskim
"kurorcie". Jakoś nikt nie kwapi się do wynajęcia domku - zgadnijcie dlaczego ? Wieczór spędzamy na zwiedzaniu
Lwowa i degustacji miejscowej kuchni.
Rankiem w sobotę udajemy się na tzw. Majorówkę. Tu ma miejsce trial ustawiony na starym torze krosowym przez
"specjalistów" z Automobilklubu Galicyjskiego. Po zdroworozsądkowej korekcie trasy można się bawić. Sześć załóg
pokonuje trial bezbłędnie, w związku z czym pojawia się problem wyłonienia zwycięzcy. Żartem rzucam Zetorowi pomysł
prostej, czasowej konkurencji, polegającej na ... konsumpcji wybornego lwowskiego piwa. Rzecz jasna przystępują do
niej wyłącznie piloci. Prawda wychodzi na jaw - pierwsze trzy miejsca zajmują załogi UAZ-ów i GAZ-ów - ludzie od
takich sprzętów muszą być twardzi.
Na koniec zostaje nam wizyta na Cmentarzu Łyczakowskim i chwila refleksji nad grobami Orląt i Strzelców Siczowych.
Cóż, takie to były czasy - oby nie musiały wrócić. Potem już tylko asfalt, granica i do domu.
Reportaż dotyczący strony organizacyjnej Kozackich Wertepów 2002 ukaże się w najbliższym czasie.
Zobacz też:
II Kozackie Wertepy 2003 - rekonesans
II Kozackie Wertepy 2003
Kozackie Wertepy 2004
|