Kliknij na zdjęcie, aby zobaczyć powiększenie
Obóz 249 WDH GROTA.
Nasza letnia, harcerska przygoda zaczęła się wcześnie rano na ul. Żurawiej w Warszawie. Cała siódemka w składzie ZULUS,
KRZYSIEK,
PIOTREK, OLO, BARTEK, TOMEK i ja, przybyła pod magazyn by załadować plecaki i siebie na Gaza. Słońce świeciło intensywnie,
choć od czasu
do czasu dawał o sobie znać chłód poranka. Siedzieliśmy pod magazynem gdy rozległ się znajomy wszystkim łoskot redukowanego biegu Gazika. To był
Przemek. Na dźwięk silnika jeden z harcerzy powiedział, że Gaz jest jak samolot: najpierw go słychać, potem widać. Od razu wrzuciliśmy plecaki na
ażurową lecz jakże przydatną przyczepę i pognaliśmy do Cytadeli, skąd wyruszał wojskowy Star, wiozący sprzęt obozowy. Po kilku przygodach
związanych z wyjazdem z miasta, skierowaliśmy się na południe. Humory dopisywały, słońce grzało a my rozłożeni na bocznych ławeczkach pozdrawialiśmy machających do nas kierowców. Co jakiś czas urządzaliśmy postój, dając szansę na dogonienie nas wyładowanej po brzegi ciężarówce. Przez kilka kilometrów towarzyszył nam rowerzysta, który sprytnie usadowił się tuż za przyczepą a "aerodynamiczny" kształt naszego pojazdu pozwalał mu utrzymać zawrotną prędkość sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Gaz połykał kolejne kilometry a my prażyliśmy się na słońcu, co zaowocowało spalonymi nosami i ramionami. Po kilku godzinach jazdy bez plandeki, włosy wszystkich pasażerów były sztywne od kurzu i pyłu nawiewanego przez strumienie powietrza. Wreszcie minęliśmy Jezioro Sulejowskie i po kilku kilometrach stanęliśmy przed ścianą lasu. Droga do miejsca w którym miał stanąć obóz była pełna błota i kałuż co zaowocowało potężnymi plamami na naszych plecakach. Po dojechaniu na miejsce ujrzeliśmy przerażający widok. Dwa namioty, grill, samochód z głośno grającym radiem i grupa popijających piwo wczasowiczów, jednym słowem problem. Można by rzec, że nasze przybycie wyprowadziło ich z równowagi. Na szczęście podczas rozładowywania sprzętu całkowicie stracili orientację a kłótnia z leśniczym skłoniła ich do szukania innego miejsca na wypoczynek. Od momentu przyjazdu mieliśmy cztery dni na zbudowanie zalążka obozowiska. Postawienie pomostów, magazynu, łaźni i innych budowli wymagało dużo pracy i wysiłku ale przyniosło nam wiele satysfakcji. W tym czasie Gaz pełnił rolę ciężarówki, ciągnika, promu i wielu innych potrzebnych maszyn. Czas upływał nam na zwożeniu desek, żerdzi, cegieł i gliny do budowy stołówki i pieca kuchennego a wszystko przerywane było wizytami w sanepidzie i u leśniczego. Najmilej wspominamy stawianie "kurnika", czyli drewnianej konstrukcji na palach, umożliwiającej rozbicie dużego, harcerskiego namiotu dwa metry nad ziemią. Ponieważ tradycyjna konstrukcja jest wszystkim doskonale znana, postanowiliśmy nieco ją zmodyfikować i całość ustawić na jednym centralnym palu. Największy problem stanowiło zdobycie odpowiednio wytrzymałego bala, zdołającego unieść ciężar namiotu i wyposażenia. Na szczęście w górze rzeki odkryliśmy drzewo zwalone przez wichurę, które po kilku godzinach spławiania wytaszczyliśmy na brzeg. Czas płynął szybko, byliśmy więc zmuszeni pracować w nocy przy świetle potężnego reflektora zwabiającego niezliczone ilości komarów. Uderzenia młotków (co jakiś czas trafiających w palce), zgrzyt pił i nieustanne spory spowodowane różnymi koncepcjami budowy, tworzyły niepowtarzalną atmosferę. Aż wreszcie przyjechali uczestnicy obozu i zaczęły się codzienne zadania, gry i festiwale. Jedynym wytchnieniem dla zastępu zastępowych był dzień kiedy wszyscy otrzymali dwudniowe prace u miejscowych rolników. Wtedy zorganizowaliśmy wycieczkę do Bełchatowa. Z samego rana po zjedzeniu wczesnego śniadania zapakowaliśmy się do Gaza i pomknęliśmy na południowy - zachód. Jako, że był to wyjazd "do ludzi", doszorowaliśmy twarze, kolana i łokcie, sfatygowane codziennym obcowaniem z przyrodą. Nie myślcie, że na obozach harcerze nie myją się, to co pokrywało nasze ciała było połączeniem opalenizny, zadrapań i śladów po ukąszeniach komarów. Ale wracając do wyprawy, bo przecież każdy wyjazd Gazem jest pewnego rodzaju wyprawą. Celem była kopalnia odkrywkowa w Rogowcu koło Bełchatowa. W drodze mieliśmy okazję uczczenia małego jubileuszu, mianowicie samochód pokonał pierwsze pięć tysięcy kilometrów po generalnym remoncie, który przeprowadziliśmy wspólnymi siłami w Ursusie pod Warszawą. Po drobnej uczcie ruszyliśmy dalej i bez większych przeszkód dotarliśmy do Trasy Katowickiej, skąd rozpościerał się wspaniały widok (w takich okolicznościach wszystkie widoki są wspaniałe) na hałdy kopalniane. Postanowiliśmy odłożyć mapę i "na rympał" dotrzeć do widocznego ze wszystkich stron wzgórza. Po pokonaniu niezliczonych skrótów, polegających na konsekwentnym omijaniu dróg asfaltowych, dotarliśmy do celu. Wszystkich wyraźnie
zaciekawiła perspektywa podjechania na szczyt hałdy najkrótszą z możliwych dróg, czyli grzbietem. Szybko przykręciliśmy przedni wał i tak uzbrojonym
pojazdem wtargnęliśmy na zbocze. Z góry rozciągał się widok aż po horyzont, lecz nas interesowało wyrobisko kopalni odkrywkowej i potężna
elektrociepłownia znajdująca się na północnym - zachodzie. Jej kominy nie wydawały się już tak wielkie jak z dołu choć i tak zrobiły na nas duże wrażenie.
Na górze panowała niespotykana cisza. W pobliskim młodniku słychać było ptaki, co jakiś czas pod nogami przemykały tamtejsze gryzonie. Jedynie
delikatny szum wytwarzany przez kopalniane maszyny przypominał, że nie jesteśmy na bezludnej wyspie. Dookoła nie widać było ani jednego człowieka,
jedynie stara betonowa droga świadcząca o sztucznym charakterze góry. Zdopingowani nieobecnością strażników pojechaliśmy w głąb "wyspy".
W pewnym momencie natrafiliśmy na asfaltową jezdnię, prowadzącą do centrum góry. Bez chwili wahania popędziliśmy przed siebie, zafascynowani
niesamowitą atmosferą tego miejsca, kojarzącego się ze scenerią filmów fantastycznych. W pewnym momencie minęliśmy żołnierza, który wyglądał na
dużo bardziej zdziwionego od nas. To spotkanie utwierdziło nas w przekonaniu, że znowu wpakowaliśmy się w kłopoty, tym razem związane z tajnym
obiektem wojskowym. Po kilku minutach naszym oczom ukazał się potężny krater o powierzchni boiska piłkarskiego i głębokości pięciopiętrowego
budynku. Wyglądał jak dziura wydrążona przez ogromny meteoryt. Oczywiście zjechaliśmy na dół zafascynowani księżycowym krajobrazem i jedynym
w swoim rodzaju charakterem tego miejsca. Po dokładnym zbadaniu dna postanowiliśmy wracać. Ponieważ robiło się późno wykorzystaliśmy asfaltową
drogę i mijając lotnisko zjechaliśmy do podnóża hałdy. Następnym etapem naszej wędrówki było wyrobisko. Korzystając z uprzejmości napotkanego
górnika pojechaliśmy w stronę tarasu widokowego i obejrzeliśmy miejsce z którego pochodziła ziemia wykorzystana do usypania wcześniej odwiedzonej
góry. Największe wrażenie zrobiły na nas gigantyczne maszyny, mogące w ciągu jednej sekundy napełnić urobkiem kilka ciężarówek. Po zrobieniu
wszystkich niezbędnych zdjęć postanowiliśmy wracać. Ponieważ był to nasz pierwszy kontakt z cywilizacją od kilku tygodni, pozwoliliśmy sobie na
uroczysty obiad w Bełchatowie, skąd późnym popołudniem wyruszyliśmy na wschód. Wieczorem dotarliśmy do obozu i pełni wrażeń zaszyliśmy się
w śpiworach. Leżąc na pryczy czułem się trochę nieswojo. W namiocie brakowało jakże mile kojarzącego się zapachu i dźwięku wydawanego
przez niezastąpionego brązowego Gaza.
Autor: Bartosz Grąbczewski
źródło: www.penetrator.waw.pl
|